Po "13 Poprzecznej" to druga moja powieść z Aninem w tle. Serdecznie zapraszam wszystkich mieszkańców Anina oraz Wawra!
"Kalendarze"
rozdział 1
"Lato
mieliśmy tego roku piękne, suche i słoneczne. Pod koniec sierpnia trochę
popadało, ale deszcz stawał się już bardzo potrzebny, bo trawy zaczynały
żółknąć, a drzewa gubiły liście. Teraz znów jest ciepło. Mimo że nocami i rano
ciągnie chłodem, za dnia słońce świeci nieprzerwanie. Wychodzę z psami na
dłuższy niż zazwyczaj spacer, gdzieś aż do lasu, górka Delmaka, mimo pogody i tak pewnie będzie pusta.
Odpinam smycze i daję im pobiegać. Zadzieram głowę. Patrzę na sosny i dęby z
pocztówkowym niebem w tle. Żadnej chmury. Od czasu do czasu tylko biała wstążka
znacząca drogę przelatującego gdzieś wysoko samolotu. Myślę o ludziach, którzy
spoglądają w dół i widzą szare nitki dróg, granatowe zbiorniki wodne, miasta
niczym kolorowe plamki zatopione w zieleni, lasy podobne do puchatych dywanów.
Dziś nic nie przesłania im widoku. Od kiedy sama często tak podróżuję, nie
zazdroszczę nikomu przygody. Jestem tylko ciekawa, czy podobnie jak ja robią
sobie sprawdzian z geografii? Czytają? A może drzemią?
Wracamy.
Zieleń
jest jeszcze dość świeża, gdzieniegdzie tylko między liśćmi pojawia się złota
plamka zwiastująca jesień. Winobluszcz na ścianie kościoła u dołu
ciemnozielony, ku górze już całkiem w kolorze burgunda. Ptaki też śpiewają
jesiennie. Co roku pojawiają się te same, wrześniowe, tony.
Siadam
do pracy.
Kiedy
podnoszę wzrok, widzę, że cienie się wydłużają. Teraz sięgają niemal ku
rosnącym na parceli sąsiadów świerkom, które – oblane złotem zachodzącego
słońca – z wolna szarzeją. Zapada zmierzch, choć dopiero minęła siódma. Mrok
gęstnieje. Drzewa już całkiem czarne, za chwilę nieodwołalnie stopią się z
granatowym niebem. Zapalona lampka przyciąga ćmy. Uderzają w szybę, chcąc
sforsować zamknięte okno. Nadlatuje nietoperz i błyskawicznie chwyta jedną z
nich, po czym, syty, nurkuje w ciemność.
W
domu cisza. Psy drzemią, oczekując wieczornego spaceru. Laptop szemrze,
wskazówka zegara ściennego niestrudzenie odmierza mijające sekundy. Kiedy opada
na tarczy – głośniej, gdy wspina się ku górze, cichnie, jakby się zmęczyła.
Około wpół do ósmej psy przychodzą sprawdzić, czy nie zapomniałam o
najważniejszym. Trącają mnie nosami. Mogę je przez jakiś czas ignorować, ale w
końcu trzeba będzie wyjść w tę ciemność.
Na
ulicy jest widniej, niż sądziłam. Jaśniejsze smugi pocięły niebo za torami.
Drzewa oświetlone przez latarnie znów się złocą. Szuram nogami w opadłych
liściach. Jest w nich coś wzruszającego. Samotność? Śmierć? Niektóre, wyraźnie
zniechęcone życiem, odrywają się od gałązek poznaczone plamami, zeschnięte jak
staruszki. Inne, przeciwnie, w najpiękniejszym momencie, wciąż zielone, czasem
wspaniale żółte lub bordowe. Chciałabym zebrać całe naręcze i podrzucić do
góry, ale boję się, że ktoś to zobaczy i pomyśli, że zaśmiecam ulicę, że
zwariowałam.
Nie
powstrzymuję się jednak od zerkania w okna. Nigdy nie potrafiłam się oprzeć
pokusie zajrzenia do cudzego domu. Jeśli tylko okno nie zostało zasłonięte,
zatrzymuję na nim wzrok. Czasem widzę obraz na ścianie, niekiedy lampę,
zazwyczaj oczom przechodnia dostępny jest tylko wąski wycinek mieszkania, ale to
mi wystarczy. Rzadko widać ludzi, nie
jestem zresztą ich tak ciekawa jak wnętrz.
Psy
biegną nieuważnie, nie lubią chyba nocnych spacerów. Przyspieszam kroku tam,
gdzie latarnie nie świecą. Z ciemności nagle wyłania się rower. Nie ma świateł.
Ktoś idzie, mówiąc sam do siebie. Gdy nas mija, nie ścisza głosu. Uliczne
rozmowy przez telefon nikogo już nie krępują. Wracamy i widzimy auto parkujące
na podjeździe. Psy, uwolnione ze smyczy, wbiegają do holu, radośnie oczekując
kolacji.
Niespodziewanie
powiedziałeś w połowie sierpnia:
–
Wyprowadzam się.
„To
już?” – pomyślałam.
Stałeś
skrępowany. Coś tam dodałeś jeszcze, tytułem usprawiedliwienia. Jednak nikt cię
nie słuchał. Ja i twój ojciec opuściliśmy głowy, wpatrując się w blat stołu.
Straciliśmy ochotę na kolację. Może westchnęliśmy. Nie musiałeś niczego
wyjaśniać. Widać nadszedł czas. Dla nas oznaczało to, że obaj nasi synowie
wyprowadzą się mniej więcej jednocześnie.
Potem
długo milczeliśmy. Przygnębieni, przywoływaliśmy głos rozsądku, tłumaczyliśmy
sobie wzajemnie, przekonywaliśmy się, kiwaliśmy głowami. Coś się w naszym życiu
kończyło. Nie rozumieliśmy tego jeszcze, nie analizowaliśmy. Staraliśmy się
cieszyć, że jesteście gotowi, czujecie się dorośli, ale to był trudny weekend.
Jeden z tych, które zmieniają wszystko.
A
przecież na razie nic się nie stało.
Wciąż byliście tu z nami. Mimo że większą część dnia spędzaliście w pracy,
liczyło się to, że wracacie. I nawet jeśli coraz częściej nocowaliście poza
domem, nadal mieliśmy tę naszą maleńką czteroosobową wspólnotę. Nasze plany,
zwyczaje, wspomnienia. Byliśmy razem przez dwadzieścia pięć szczęśliwych lat z
ostatnią zmianą: przeprowadzką do tego domu. I choć każde z nas wpatrzone w
ekran laptopa siedziało w swoim pokoju, to nadal byliśmy my, nasza czwórka. Tata,
ja i wy dwaj.
Ten
dzień, dzień pierwszej poważnej decyzji, był dla ciebie początkiem pięknej
przygody. Zaledwie uchyliłeś do niej drzwi. Niedługo je otworzysz i wejdziesz w
swoje dorosłe życie. My w naszych sercach usłyszeliśmy tylko głuchy stukot, jakbyś
wyszedł na zawsze. Cóż mogliśmy powiedzieć? „Zostań jeszcze trochę”? „Będzie
nam ciebie brakowało”? Szkoda, że natura nie obdarowała ludzi ptasim instynktem
wyganiania potomstwa z gniazda. Wtedy pewnie byłoby nam łatwiej.
Wracam
do tekstu, ale mi nie idzie. Raz po raz unoszę głowę i wpatruję się w swoje
odbicie w całkiem czarnym oknie."
"Kalendarze" fragment.
mga
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz