sobota, 28 listopada 2015

Zapraszam na spotkanie autorskie!


Po "13 Poprzecznej" to druga moja powieść z Aninem w tle. Serdecznie zapraszam wszystkich mieszkańców Anina oraz Wawra!


"Kalendarze" 
rozdział 1

"Lato mieliśmy tego roku piękne, suche i słoneczne. Pod koniec sierpnia trochę popadało, ale deszcz stawał się już bardzo potrzebny, bo trawy zaczynały żółknąć, a drzewa gubiły liście. Teraz znów jest ciepło. Mimo że nocami i rano ciągnie chłodem, za dnia słońce świeci nieprzerwanie. Wychodzę z psami na dłuższy niż zazwyczaj spacer, gdzieś aż do lasu, górka Delmaka,  mimo pogody i tak pewnie będzie pusta. Odpinam smycze i daję im pobiegać. Zadzieram głowę. Patrzę na sosny i dęby z pocztówkowym niebem w tle. Żadnej chmury. Od czasu do czasu tylko biała wstążka znacząca drogę przelatującego gdzieś wysoko samolotu. Myślę o ludziach, którzy spoglądają w dół i widzą szare nitki dróg, granatowe zbiorniki wodne, miasta niczym kolorowe plamki zatopione w zieleni, lasy podobne do puchatych dywanów. Dziś nic nie przesłania im widoku. Od kiedy sama często tak podróżuję, nie zazdroszczę nikomu przygody. Jestem tylko ciekawa, czy podobnie jak ja robią sobie sprawdzian z geografii? Czytają? A może drzemią?
Wracamy.
Zieleń jest jeszcze dość świeża, gdzieniegdzie tylko między liśćmi pojawia się złota plamka zwiastująca jesień. Winobluszcz na ścianie kościoła u dołu ciemnozielony, ku górze już całkiem w kolorze burgunda. Ptaki też śpiewają jesiennie. Co roku pojawiają się te same, wrześniowe, tony.
Siadam do pracy.
Kiedy podnoszę wzrok, widzę, że cienie się wydłużają. Teraz sięgają niemal ku rosnącym na parceli sąsiadów świerkom, które – oblane złotem zachodzącego słońca – z wolna szarzeją. Zapada zmierzch, choć dopiero minęła siódma. Mrok gęstnieje. Drzewa już całkiem czarne, za chwilę nieodwołalnie stopią się z granatowym niebem. Zapalona lampka przyciąga ćmy. Uderzają w szybę, chcąc sforsować zamknięte okno. Nadlatuje nietoperz i błyskawicznie chwyta jedną z nich, po czym, syty, nurkuje w ciemność.
W domu cisza. Psy drzemią, oczekując wieczornego spaceru. Laptop szemrze, wskazówka zegara ściennego niestrudzenie odmierza mijające sekundy. Kiedy opada na tarczy – głośniej, gdy wspina się ku górze, cichnie, jakby się zmęczyła. Około wpół do ósmej psy przychodzą sprawdzić, czy nie zapomniałam o najważniejszym. Trącają mnie nosami. Mogę je przez jakiś czas ignorować, ale w końcu trzeba będzie wyjść w tę ciemność.
Na ulicy jest widniej, niż sądziłam. Jaśniejsze smugi pocięły niebo za torami. Drzewa oświetlone przez latarnie znów się złocą. Szuram nogami w opadłych liściach. Jest w nich coś wzruszającego. Samotność? Śmierć? Niektóre, wyraźnie zniechęcone życiem, odrywają się od gałązek poznaczone plamami, zeschnięte jak staruszki. Inne, przeciwnie, w najpiękniejszym momencie, wciąż zielone, czasem wspaniale żółte lub bordowe. Chciałabym zebrać całe naręcze i podrzucić do góry, ale boję się, że ktoś to zobaczy i pomyśli, że zaśmiecam ulicę, że zwariowałam.
Nie powstrzymuję się jednak od zerkania w okna. Nigdy nie potrafiłam się oprzeć pokusie zajrzenia do cudzego domu. Jeśli tylko okno nie zostało zasłonięte, zatrzymuję na nim wzrok. Czasem widzę obraz na ścianie, niekiedy lampę, zazwyczaj oczom przechodnia dostępny jest tylko wąski wycinek mieszkania, ale to mi wystarczy. Rzadko widać ludzi,  nie jestem zresztą ich tak ciekawa jak wnętrz.
Psy biegną nieuważnie, nie lubią chyba nocnych spacerów. Przyspieszam kroku tam, gdzie latarnie nie świecą. Z ciemności nagle wyłania się rower. Nie ma świateł. Ktoś idzie, mówiąc sam do siebie. Gdy nas mija, nie ścisza głosu. Uliczne rozmowy przez telefon nikogo już nie krępują. Wracamy i widzimy auto parkujące na podjeździe. Psy, uwolnione ze smyczy, wbiegają do holu, radośnie oczekując kolacji.
Niespodziewanie powiedziałeś w połowie sierpnia:
– Wyprowadzam się.
„To już?” – pomyślałam.
Stałeś skrępowany. Coś tam dodałeś jeszcze, tytułem usprawiedliwienia. Jednak nikt cię nie słuchał. Ja i twój ojciec opuściliśmy głowy, wpatrując się w blat stołu. Straciliśmy ochotę na kolację. Może westchnęliśmy. Nie musiałeś niczego wyjaśniać. Widać nadszedł czas. Dla nas oznaczało to, że obaj nasi synowie wyprowadzą się mniej więcej jednocześnie.
Potem długo milczeliśmy. Przygnębieni, przywoływaliśmy głos rozsądku, tłumaczyliśmy sobie wzajemnie, przekonywaliśmy się, kiwaliśmy głowami. Coś się w naszym życiu kończyło. Nie rozumieliśmy tego jeszcze, nie analizowaliśmy. Staraliśmy się cieszyć, że jesteście gotowi, czujecie się dorośli, ale to był trudny weekend. Jeden z tych, które zmieniają wszystko.
A przecież na razie nic się  nie stało. Wciąż byliście tu z nami. Mimo że większą część dnia spędzaliście w pracy, liczyło się to, że wracacie. I nawet jeśli coraz częściej nocowaliście poza domem, nadal mieliśmy tę naszą maleńką czteroosobową wspólnotę. Nasze plany, zwyczaje, wspomnienia. Byliśmy razem przez dwadzieścia pięć szczęśliwych lat z ostatnią zmianą: przeprowadzką do tego domu. I choć każde z nas wpatrzone w ekran laptopa siedziało w swoim pokoju, to nadal byliśmy my, nasza czwórka. Tata, ja i wy dwaj.
Ten dzień, dzień pierwszej poważnej decyzji, był dla ciebie początkiem pięknej przygody. Zaledwie uchyliłeś do niej drzwi. Niedługo je otworzysz i wejdziesz w swoje dorosłe życie. My w naszych sercach usłyszeliśmy tylko głuchy stukot, jakbyś wyszedł na zawsze. Cóż mogliśmy powiedzieć? „Zostań jeszcze trochę”? „Będzie nam ciebie brakowało”? Szkoda, że natura nie obdarowała ludzi ptasim instynktem wyganiania potomstwa z gniazda. Wtedy pewnie byłoby nam łatwiej.
Wracam do tekstu, ale mi nie idzie. Raz po raz unoszę głowę i wpatruję się w swoje odbicie w całkiem czarnym oknie."



"Kalendarze" fragment. 

mga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz