Paweł Potoroczyn, fot. Grzegorz Lepiarz
W
dniu 3 grudnia 2013 będziemy mieli przyjemność gościć Pana w murach naszej
biblioteki przy Trawiastej 10. Okazją jest ukazanie się na rynku znakomitej
powieści „Ludzka rzecz”, której jest Pan autorem. Dla nas – nie ukrywamy – duże
znaczenie mają Pana niegdysiejsze związki z Aninem. Proszę o nich opowiedzieć.
-
Ostatnie dwa lata podstawówki i liceum kończyłem w Aninie. Druga połowa lat
siedemdziesiątych, park jurajski. Lata obsesyjnego czytania książek, prywatek,
pierwsze doświadczenia z alkoholem, papierosami i dziewczętami. Piękne miejsce,
piękne czasy.
Jak
Pan godzi rozliczne zajęcia menedżerskie z – jak się domyślamy – równie
absorbującymi obciążeniami pisarskimi?
-
W ogóle. Po prostu przestałem pisać. Instytut Adama Mickiewicza absorbuje mnie
w stu procentach. Od powrotu do Polski w 2008 nie napisałem nic, lub zgoła nic,
wartego uwagi.
Pana
powieść wywołuje w czytelnikach wiele literackich skojarzeń. Przypomina im
prozę Edwarda Redlińskiego, Wiesława Myśliwskiego, Jerzego Pilcha. Czy to dobre
tropy?
-
Każdy autor próbuje napisać coś tak oryginalnego, żeby nie przypominało nic
wcześniej napisanego. Z drugiej strony piszemy w tym samym języku, używamy tych
samych części mowy. Jakieś tropy są nieuniknione, chociaż starałem się
wyczyścić mój język porzucając czytanie książek innych na kilkanaście lat.
Myśliwskiego na przykład czytam dopiero teraz, bo wszyscy mi mówią, że się
kojarzy. I nawet żałuję, że go czytam, bo rzeczywiście „się kojarzy”…
Kim
jest narrator „Ludzkiej rzeczy”?
-
Wiejskim głupkiem.
W
powieści posługuje się Pan szczególną odmianą polszczyzny, skąd ta stylizacja?
Czy zna Pan polską wieś?
-
Jako dzieciak, kilkulatek, mieszkałem u dziadków na wsi. Potem jeździłem do
nich na wakacje każdego lata, a potem, jako nastoletni osiłek, do pomocy przy
żniwach.
Pana
droga od studiów filozoficznych przez podziemne wydawnictwa i działalność
gospodarczą, pracę na stanowiskach
Konsula RP w Los Angeles oraz Dyrektora Instytutów Kultury Polskiej w
Nowym Jorku i Londynie była działalnością par excellence społeczną, pracował
Pan na chwałę innych twórców oraz kultury polskiej. Teraz zrobił Pan coś dla
siebie. Co jest najtrudniejsze w tej nowej roli?
-
Niedowierzanie bliższych i dalszych ludzi, że mam jakieś inne umiejętności, niż
tylko otwieranie drzwi innym. „Nasz Pawełek, no patrzcie, to on pisać umie…”.
To znaczy, że przez czterdzieści lat mieli mnie za gamonia, który nadaje się w
sam raz na odźwiernego.
Zaproponował
Pan przewrotny tytuł naszego spotkania: „Na co komu kultura?”. Czy to wyraz
filozoficznej przewrotności, czy też jest już Pan zmęczony nikłością wpływu
kultury na życie społeczne?
-
Jestem rozsierdzony bezustannym powtarzaniem wciąż tych samych komunałów, z
którego absolutnie nic nie wynika. Ani na poziomie decyzji politycznych, budżetowych,
prorozwojowych, ani na poziomie nawyków konsumenckich polskiej inteligencji,
która domaga się większych nakładów na kulturę tylko po to, żeby potem móc ze
spokojnym sumieniem włączyć sobie Polsat.
Bardzo
dziękuję za rozmowę!
mga
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz