środa, 27 listopada 2013

Rozmowa z Pawłem Potoroczynem, dyrektorem Instytutu Adama Mickiewicza, autorem powieści „Ludzka rzecz”.




Paweł Potoroczyn, fot. Grzegorz Lepiarz
 
W dniu 3 grudnia 2013 będziemy mieli przyjemność gościć Pana w murach naszej biblioteki przy Trawiastej 10. Okazją jest ukazanie się na rynku znakomitej powieści „Ludzka rzecz”, której jest Pan autorem. Dla nas – nie ukrywamy – duże znaczenie mają Pana niegdysiejsze związki z Aninem. Proszę o nich opowiedzieć.

- Ostatnie dwa lata podstawówki i liceum kończyłem w Aninie. Druga połowa lat siedemdziesiątych, park jurajski. Lata obsesyjnego czytania książek, prywatek, pierwsze doświadczenia z alkoholem, papierosami i dziewczętami. Piękne miejsce, piękne czasy.

Jak Pan godzi rozliczne zajęcia menedżerskie z – jak się domyślamy – równie absorbującymi obciążeniami pisarskimi?

- W ogóle. Po prostu przestałem pisać. Instytut Adama Mickiewicza absorbuje mnie w stu procentach. Od powrotu do Polski w 2008 nie napisałem nic, lub zgoła nic, wartego uwagi.

Pana powieść wywołuje w czytelnikach wiele literackich skojarzeń. Przypomina im prozę Edwarda Redlińskiego, Wiesława Myśliwskiego, Jerzego Pilcha. Czy to dobre tropy?

- Każdy autor próbuje napisać coś tak oryginalnego, żeby nie przypominało nic wcześniej napisanego. Z drugiej strony piszemy w tym samym języku, używamy tych samych części mowy. Jakieś tropy są nieuniknione, chociaż starałem się wyczyścić mój język porzucając czytanie książek innych na kilkanaście lat. Myśliwskiego na przykład czytam dopiero teraz, bo wszyscy mi mówią, że się kojarzy. I nawet żałuję, że go czytam, bo rzeczywiście „się kojarzy”…

Kim jest narrator „Ludzkiej rzeczy”?

- Wiejskim głupkiem.

W powieści posługuje się Pan szczególną odmianą polszczyzny, skąd ta stylizacja? Czy zna Pan polską wieś?

- Jako dzieciak, kilkulatek, mieszkałem u dziadków na wsi. Potem jeździłem do nich na wakacje każdego lata, a potem, jako nastoletni osiłek, do pomocy przy żniwach.

Pana droga od studiów filozoficznych przez podziemne wydawnictwa i działalność gospodarczą, pracę na stanowiskach  Konsula RP w Los Angeles oraz Dyrektora Instytutów Kultury Polskiej w Nowym Jorku i Londynie była działalnością par excellence społeczną, pracował Pan na chwałę innych twórców oraz kultury polskiej. Teraz zrobił Pan coś dla siebie. Co jest najtrudniejsze w tej nowej roli?

- Niedowierzanie bliższych i dalszych ludzi, że mam jakieś inne umiejętności, niż tylko otwieranie drzwi innym. „Nasz Pawełek, no patrzcie, to on pisać umie…”. To znaczy, że przez czterdzieści lat mieli mnie za gamonia, który nadaje się w sam raz na odźwiernego.

Zaproponował Pan przewrotny tytuł naszego spotkania: „Na co komu kultura?”. Czy to wyraz filozoficznej przewrotności, czy też jest już Pan zmęczony nikłością wpływu kultury na życie społeczne?

- Jestem rozsierdzony bezustannym powtarzaniem wciąż tych samych komunałów, z którego absolutnie nic nie wynika. Ani na poziomie decyzji politycznych, budżetowych, prorozwojowych, ani na poziomie nawyków konsumenckich polskiej inteligencji, która domaga się większych nakładów na kulturę tylko po to, żeby potem móc ze spokojnym sumieniem włączyć sobie Polsat.

Bardzo dziękuję za rozmowę!

Zapraszamy na spotkanie z Pawłem Potoroczynem, szeczegóły na plakacie poniżej, aby powiększyć, proszę kliknąć w obrazek.

mga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz