Miałam dwóch dziadków kolejarzy, ale żaden z nich nie kupił
działki w Aninie...
Poniekąd są usprawiedliwieni. Kiedy hrabia Ksawery Branicki
parcelował swe włości, Władysław Gutowski miał zaledwie dwanaście lat, Jan
Serwatka zaś niepełne dwa.
Kręcili się potem co prawda po Falenicy i Miedzeszynie,
jednak ostatecznie urodziłam się w małym satelickim miasteczku bez właściwości,
podobnym do wielu miast okalających Warszawę.
Nie wiem, kiedy dowiedziałam się o Aninie, pewnie w latach
sześćdziesiątych, gdy nie bez przygód wybrałyśmy się z mamą do międzyleskiego
szpitala kolejowego, w którym leżał po raz pierwszy i niestety nie ostatni, mój
tata.
Aninowi stuknęła wtedy pięćdziesiątka. W drodze
na dworzec Wschodni, gdzie wsiadaliśmy w pociąg do Mińska Mazowieckiego,
wyglądałam zapewne przez okno, ale nie dostrzegłam jeszcze wtedy porażającej
urody Anina. Stało się to znacznie później, za sprawą kolejnych podróży do szpitala.
W latach dziewięćdziesiątych byłam już dorosła, miałam
własne dzieci, a mój tata znów chorował. Wyglądając przez okno autobusu, za
każdym razem miałam jedną i tę samą myśl: „Tu muszą mieszkać szczęśliwi
ludzie!”.
Zazdrościłam im trochę tego szczęścia i prestiżowego adresu,
bo już wiedziałam, że mieszkać w Aninie, znaczy wygrać los na loterii. Wpatrywałam
się w okna mijanych domów, w uporządkowane ogródki przy ulicy Kajki, zachwycałam
wszechobecną zielenią. Wzdychałam i wracałam na Pragę Południe, nie pozwalając
sobie nawet na marzenie, że kiedyś i ja znajdę się wśród tej garstki
szczęśliwców.
Ale te westchnienia nie pozostały bez echa. Dosłownie w
ostatniej chwili, tuż przed wielkimi obchodami stulecia Anina, zamieszkaliśmy
tu i, chcąc nie chcąc, staliśmy się szczęśliwcami.
Od tej pory mam okazję przyglądać się Aninowi nie tylko
przez szyby autobusu. Doświadczam go w całej pełni jego urody, a czasem
zaniedbania. Podziwiam piękne domy i boleję nad rozbieranymi raz po raz świdermajerami,
świadkami stuletniej tradycji. Zachwycam się pięknymi ogrodami i boleję nad
workami pełnymi śmieci, które ludzie małej wiary podrzucają gdzie bądź, aby
zaoszczędzić marne grosze, opróżnionymi w pośpiechu piersiówkami czy pudełkami po papierosach, machniętymi pod ogrodzenie sąsiada. Wdycham balsamiczne powietrze osiedla i serce mi się
kraje, kiedy widzę usychające sosny.
I choć moi synowie tęsknią czasem za osiedlem, na którym się
wychowali, ja takiej myśli nie miałam nigdy. Jestem szczęśliwa tu, w Aninie, i
mam nadzieję, że wychowam tu kiedyś moje wnuki.
Bardzo szybko przekonałam się, że o wyjątkowości Anina nie świadczy
cena, jaką trzeba zapłacić, by stać się jego mieszkańcem. Że Anin to miejsce
przyjazne. Dla kogoś, kto próbuje dopiero uwić tu gniazdo najważniejsi są bowiem
ludzie, a ludzi znalazłam tu wspaniałych.
Anin jest silny zwłaszcza swoimi kobietami. To aninianki są
solą tej piaszczystej ziemi, one tworzą jej historię, piszą o tym, co wielkie i
małe, kultywują tradycję, sąsiedzką przyjaźń, pielęgnują kulturę słowa.
Chcę Wam, aninianki, podziękować za ciepłe przyjęcie i za mój
Anin, bo to Wyście go stworzyły. Cieszmy się,
że jest nam dane mieszkać w niezwykłym miejscu, które – być może – dzięki swej
urodzie czyni nas lepszymi?
Anin, ulica Michała Kajki. Widok na sklep Borowik, w głębi po prawej aniński basen.
mga
Szkoda, ze tak mało wiemy o sobie, mieszkamy w sypialni, a mnie się zawsze wydawało, ze w Aninie ludzie się znają, a tu wprost przeciwnie, pozdrawiam pani Małgorzato
OdpowiedzUsuńj
Trochę to znak czasów, młodzi ludzie się stąd wyprowadzają, zostają rodzice, czasem nieruchomości są sprzedawane, tak myśmy tu trafili. Do apartamentowców wprowadzają się nowi aninianie, nikt ich tu przecież nie wita chlebem i solą, a może powinniśmy uczynić ten gest? Najsmutniejsze jest właśnie to, że nie czynimy wysiłków, aby się poznać.
OdpowiedzUsuń